Książki są boskie, a kto żyje bez nich, ten nie jest godzien życia - przekonuje każda ze stron tej niewielkiej i pięknej pochwały czytania. Książka Simona Leysa jest jak szampan z truskawkami przy słynnym Place du Tertre paryskiego Montmartre'u. Czytam z ołówkiem w ręku, podkreślam zdania, które chcę zapamiętać. Tę książkę muszę wykuć na pamięć. Omal każde ze zdań odurza...
...napisał Remigiusz Grzela. I ja zgadzam się z nim w stu dwudziestu procentach. Myślę sobie, że jeśli poziom czytelnictwa w Polsce jest niski, to ta właśnie książka będzie wyśmienitym wstępem do nowej przygody dla każdego, kto dopiero zaczyna chwytać, co daje czytanie. Od książki Simona Leysa powinien zaczynać swoją przygodę z literaturą każdy człowiek na Ziemi. Ta niepozorna książeczka jest swoistą ucztą dla duszy i ciała, a jedyne rozczarowanie przychodzi wtedy, kiedy się kończy. Chciałem więcej i więcej... Dużo więcej! Nie mogłem się od niej oderwać, tak bardzo mnie pochłonęła. Może to swego rodzaju zboczenie zawodowe, kiedy czyta się o książkach i kolegach po fachu, ale te książki i ci koledzy, o których pisze Simon Leys to giganci światowej literatury, których autor ukazał w dość osobliwy sposób. Część z nich - gdyby żyła - wysłałaby Leysowi pozew sądowy, tego jestem przekonany. Nie zrozumcie mnie jednak źle, to nie jest książka mająca na celu postawić najsłynniejszych pisarzy historii w złym świetle. Wszystko ma w tej książce swój cel - który bez wątpienia jest zachętą do pokochania literatury. Jakkolwiek pokrętnie to brzmi, tak właśnie jest, bo wszystko sprowadza się tu do terapeutycznej wartości literatury.
Kilka lat temu - pamiętacie państwo? - angielski aktor Hugh Grant został zatrzymany przez policję Los Angeles, kiedy w towarzystwie pewnej królowej nocy oddawał się w miejscu publicznym czynności zdecydowanie prywatnej. Dla zwykłego śmiertelnika taka przygoda byłaby po prostu kłopotliwa, ale dla tak słynnego aktora mogła mieć następstwa katastrofalne: wydawało się w pewnej chwili, że cała jego hollywoodzka kariera się zawali. Pośród tego marazmu przeprowadził z nim wywiad pewien amerykański dziennikarz, który zadał mu pytanie... bardzo amerykańskie: "Czy chodzi pan teraz do psychoterapeuty?". "Nie - odpowiedział Grant - my w Anglii czytamy powieści".
Zaznaczę od razu, że publikacja Leysa nie jest wyłącznie o książkach i pisarzach, choć w dużej mierze do tego się sprowadza. To książka o życiu, które bez książek byłoby mdłe, nudne i byle jakie. To książka o prawdzie, głupocie, władzy i sukcesie. To studium (wcale nie naukowe) o tym, jak różni potrafią być autorzy, myśliciele, wydawcy, czytelnicy, a nawet wodzowie - czyli jak różni jesteśmy my wszyscy: ludzie, jak bardzo zazdrośni (czasami) o talent innego człowieka, jak różne przyświecają nam cele i jak pięknie i pokrętnie (choć nie zawsze) potrafimy pisać i mówić o każdym aspekcie życia. To książka o tym, jak wielki wpływ na człowieka ma książka.
Mała książka o wielkich emocjach i ogromnym znaczeniu.
Bywa zabawna, smutna i szokująca, ale jest przede wszystkim mądra i oddaje hołd tej trudnej i niedocenianej pracy, którą ogromna rzesza ludzi sprowadza do poziomu hobby lub fanaberii. A przecież nikt z nas nie wyobraża sobie życia bez książek. Ja na pewno nie.
Autor przytacza również historię wielkich dzieł, które, zanim się nimi stały, odrzucane były przez największe autorytety światowej literatury. A ja się zastanawiam, ile tych dzieł szlag trafił, bo nigdy nie zostały wydane? Z drugiej zaś strony, zaraz po skończeniu książki Leysa, zmarszczyłem czoło, myśląc - kurczę, jak temu autorowi udało się zmieścić tyle ciekawych informacji w tak małym wydaniu!? Ot i taka to moja prywatna utarczka umysłowa, która z jednej strony prowadzi do zadumy nad wnętrzem Szczęścia małych rybek, a z drugiej zastanawia się nad istotą i zasadnością tej książki oraz talentem autora, który w kilku prostych słowach pochylił się nad światową literaturą i jej znaczeniu w życiu człowieka.
Ta książka jest jak Shinkansen - super szybkie i niezawodne pociągi japońskie. W jej przypadku wystarczą dwie godziny i docieramy do celu, a w głowie pozostaje tyle ciekawych i pięknych historii, wrażeń i emocji, że obdzielić nimi można by było cały wagon podróżnych.
Wspomniałem gdzieś o naiwności amerykańskiego wydawcy, który odrzucił arcydzieło Orwella "Folwark zwierzęcy", ponieważ "historie o zwierzętach już się nie sprzedają", ale nie trzeba zapominać, że to samo dzieło zostało najpierw odrzucone w Anglii przez wyrafinowane wydawnictwo (Faber), kierowane przez genialnego poetę i krytyka (T. S. Eliota). Podobnie, jeśli Gallimard na początek odrzucił Prousta, to zrobił to za radą dwóch najlepszych sędziów tamtej epoki, Gide'a i Schlumbergera, którzy stwierdzili, że rzecz jest nie do czytania. Ponieważ takie kolosalne byki się powtarzają, wydawcy usiłują się bronić twierdząc skromnie, że są tylko ludźmi interesu, nie mecenasami. Ale właśnie ślepota literacka może kosztować ich przedsiębiorstwo bardzo wiele.
A ja dodam jeszcze - odnosząc się do powyższego fragmentu - że najczęstszą odpowiedzią wśród polskich wydawców przy odrzuceniu wysłanego im dzieła jest: "Nie pasuje do naszego profilu wydawniczego". To tylko taka moja niewinna dygresja, która wcale nie spędza mi snu z powiek. Za to zrobiła to książka Simona Leysa, jeden z najciekawszych i najcudowniej skreślonych felietonów (brzydko mówiąc), jakie czytałem na temat świata literackiego. Gdyby to była pierwsza moja książka, po jaką sięgnąłem, dzisiaj byłbym o wiele mądrzejszym pisarzem, dziennikarzem i czytelnikiem. Tylko broń boże nie myślcie, że jest to książka skierowana do środowiska literackiego! Wręcz przeciwnie, to książka dla ludzi, którzy niewiele wiedzą o tym świecie... może i ma w sobie odrobinę formy plotkarskiej, ale przez to jest niebywale ciekawa. Z pewnością zaskoczy każdego czytelnika, nawet tego najbardziej wybrednego, jak i tego bez większych ambicji. Małe Wielkie Dzieło!
Nic tak nie drażni jak widok kogoś, kto mierząc prawie celnie, potrafi mimo to całkowicie chybić celu.
SIMON LEYS
Pseudonim literacki Pierre Ryckmansa, belgijskiego sinologa, pisarza i krytyka literackiego. Studiował prawo na Katolickim Uniwersytecie w Leuven, a następnie język, literaturę i sztuka chińską na Tajwanie. W 1970 roku osiedlił wie w Australii. Na początku wykładał literaturę chińską w Canberze, a następnie był w latach 1987-1993 profesorem sinologii na Uniwersytecie w Sydney. Jest członkiem Australijskiej Akademii Nauk Humanistycznych i Królewskiej Akademii Literatury Francuskiej. Znany jest zwłaszcza jako autor monografii dotyczącej chińskiej Rewolucji Kulturalnej, oraz tłumacz literatury chińskiej. Pisze w języku francuskim i angielskim. Jego prace były nagradzane w Australii, Francji i Wielkiej Brytanii. W 2004 roku otrzymał prestiżową nagrodę literacką Prix mondial Cino Del Duca.
Tytuł: Szczęście małych rybek. Listy z Antypodów. O literaturze i nie tylko.
Autor: Simon Leyes
Wydawnictwo: Drzewo Babel
Data wydania: 17 czerwca 2017
Tytuł oryginalny: Le Bonheur des petits poissons. Lettres des Antipodes
Tłumaczenie: Wiktor Dłuski
Premiera: 30 stycznia 2008
Projekt okładki: Michał Batory
Liczba stron: 152
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 200 x 129 mm
ISBN: 978-83-89933-41-6
OCENA: 10/10
Uzasadnienie: Może to tylko zboczenie zawodowe, a może ta książka jest po prostu genialna...
POLECAMY RÓWNIEŻ TEGO WYDAWNICTWA:
W głośnej na cały świat Pochwale powolności Carl Honoré uchwycił ducha naszej epoki. W swojej nowej książce opisuje inny ważny trend: rewolucyjną i bardzo potrzebną zmianę w naszym podejściu do starzenia się. Na to, że się starzejemy, nie ma rady. W epoce długowieczności możemy jednak starzeć się lepiej niż nasi przodkowie. Carl Honoré jeździ po świecie i rozmawia z pionierami zmian w myśleniu o starości. Przygląda się kulturowym, medycznym i technologicznym trendom, które pomogą nam w pełni korzystać z dłuższego życia. WIĘCEJ O KSIĄŻCE
#simonleys #wydawnictwodrzewobabel #szczesciemalychrybek #listyzantypodow #oliteraturzeinietylko #hultajliteracki #recenzja #drzewobabel
Comments